Oddział pierwszy to oddział wyjątkowy i to nie tylko ze względu na świetnych specjalistów, którzy tu pracują i sprawiają, że jest uznawany za jeden z najlepszych w Polsce i Europie.
Dla mnie to oddział małych i dużych bohaterów. Fantastycznych ludzi. Prawdziwych do bólu. Oddział małych dzieci, które musiały przedwcześnie dorosnąć, by walczyć z chorobą i ich heroicznych rodziców, którzy przeformatowali swoje życie, by być z nimi tutaj. Tygodniami. Miesiącami. Latami…. W tej ciężkiej, niesprawiedliwej chorobie. Po niej już nic nie jest takie samo.
W szpitalnej sali spotykam Piotrka. „Młody ojciec” myślę o chłopaku trzymającym na ręku trzyletnią rezolutną dziewczynkę. Wygląda na – „góra”-19 lat…
Poznajemy się. Rozmawiamy. Z opowieści, którą snuje wyłania się obraz niezwykłego człowieka, który mimo młodego wieku dźwiga na barkach bagaż dramatycznych przeżyć. Tej mrocznej przeszłości nie widać w radosnych oczach, pięknym promiennym uśmiechu. Tak zaskakująco dużo w nim pogody ducha, ciepła, rozwagi i odpowiedzialności, gdy zajmuje się małą… -To nie moja córka – wyjaśnia pierwszego dnia. – To moja przyrodnia siostra.
Opowiada o sobie. Lekko, bez patosu. O tym jak choroba zabrała mu ojca. O tym, że gdy miał 11 lat zachorował na białaczkę. Na oddziale leżało ich 11-tu. Młodych, pełnych życia chłopaków. Przeżyło dwóch.
On dostał swoją drugą szansę. Urodził się na nowo. I wtedy jakby słońce wyjrzało zza chmur. Mama poznała ojczyma. Dobrego człowieka. Wypadki potoczyły się lawinowo. Późna ciąża, decyzja rodziców o urodzeniu dziecka, mimo poważnych powikłań… Narodziny ślicznego ważącego 1200 gram wcześniaka – drobniutkiej dziewczynki. Widziałam jej zdjęcia w komputerze...
Niektórzy nie dawali małej szans. Ona była jednak silna i zdeterminowana. Rosła jak na drożdżach. Przeżyła… Z mamą było niestety gorzej. Jej stan się pogarszał, ale ukrywała to przed Piotrkiem i jego siostrą. Kiedy usłyszeli – nowotwór, to był już faktycznie wyrok. Ostatnie stadium. Przerzuty do kości. Trudny czas dla nich wszystkich. Piotr zajmował się małą, jego siostra pielęgnowała matkę. Ojczym pracował. .. Siostra Piotra opowiadała mi, jak mama umarła jej na rękach. Jak ją umyła i ubrała po wszystkim. Sama. Bez pomocy. Musiała być silna. Dla siebie, dla brata, dla ojczyma. Przecież malutka miała niespełna rok.
Była ich radością. Oczkiem w głowie. Rekompensowała wszelki smutek. Taki szczebiocący koliberek. – Nazywaliśmy ją „Forrest Gump”, bo nie chodziła tylko biegała… - opowiadali.
I ten promyczek też zakryły chmury. Jesienią ubiegłego roku pojawił się ropno-krwawy wyciek z ucha. Porażenie prawej strony twarzyczki… Po raz trzeci usłyszeli to straszne onkologiczne słowo…
Nie wiem czy się załamali, płakali, buntowali, że już po raz trzeci muszą być Hiobami i toczyć walkę z rakiem. Że to zbyt dużo jak na jedną rodzinę. Że Bóg chyba się pomylił…
Bo patrzę im w oczy i widzę spokój. Widzę jak reorganizują sobie życie, wymieniają się, by być z małą na oddziale. Z jakim poświęceniem, ale i przyjemnością spędzają z nią czas…
Kasia, siostra Piotrka mówi ocierając łzy: Gdy tylko czuję niepokój, jest mi ciężko, gdy płaczę...wtedy zawsze w nocy śni mi się mama. Pociesza i uspokaja. Mówi, że będzie dobrze. Wierzę jej…
Zwykli-niezwykli ludzie. Moi bohaterowie…
Chapeaux bas!