Sobota, to było czyste lenistwo z rodziną, książką i telewizorem. Oczywiście sporo jedliśmy. Teraz już zajmuję 85% bramki…
Natomiast niedziela była już dużo aktywniejsza. Doczekaliśmy się długo oczekiwanego gościa. Przybyła do nas, niemalże prosto z Niemiec, Gosia Gałgan, która gościła nas podczas naszego pobytu we Freiburgu. Stęskniliśmy się bardzo za jej nieustannym optymizmem i uśmiechem, który ma przygotowany na każdą okazję. Gosia przywiozła Igorkowi jego ukochane, ekologiczne paluszki i dziecko zwariowało ze szczęścia. Razem z nią, odwiedził nas jej brat Tomek ze swoją dziewczyną, Pauliną. Spędziliśmy razem cudowny wieczór, przepełniony wzajemną sympatią, a w miarę upływu - coraz większą dawka paranoidalnego humoru, który uwielbiam. Monika śmiała się cały wieczór i nawet pozwoliła sobie na kilka kieliszków wina. Goście zajadali się potrawami świątecznymi a Igor naciągał ich po kolei na rozgrywki w przedpokoju. Wynik, był do przewidzenia z góry….
W pewnym momencie zorientowałem się, że jest jak kiedyś. Kiedy jeszcze nie było z nami nowotworu. Kiedy wiedliśmy normalne życie nie zdając sobie sprawy z tego, jak jest cudowne. Teraz już to wiemy i nauczyliśmy się to cenić. O ironio, jest to coś fantastycznego, co zawdzięczamy tej okropnej chorobie. Może to paranoiczne, ale gdyby nie rak, nie wiedzielibyśmy w pełni, ile wszyscy, nawzajem dla siebie znaczymy. Ale jeśli to miała być lekcja, jaką chciała nam dać opatrzność, to melduję że zadanie wykonaliśmy pilnie i absolutnie nie potrzebujemy poprawki. To jest moje życzenie na 2011 rok i wszystkie następne. Niczego więcej nie pragnę. Niech ta chwila trwa, bo jest taka piękna…
Wszystkiego, co najlepsze dla Was, na ten nowy, 2011 rok. I obyście umieli się odnaleźć bez takiego „katalizatora”, jaki został zastosowany u nas. Tego, za całego serducha, Wam życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz